Różne są koninian rozmowy
Na początku stycznia zwykłem prowadzić kwerendę ubiegłorocznych wydarzeń związanych z miastem mojego urodzenia. Podczas wewnętrznej dysputy, a raczej pewnego rodzaju relacji dla tych, którzy odpłynęli na tamtą stronę skwitowałem. Na szczęście ominął Was wybór na patrona biblioteki w Koninie. Dlaczego tego typu stwierdzenie? Sądzę, że wiedząc kim dla nich kandydaci byli, oraz jakie wartości sobą reprezentowali wybór pomiędzy E.P. Michlem, a Zofią Urbanowską miałby formę: Co jest lepsze woda, czy H2O?
Rozmawiając o Zofii Urbanowskiej w większości skupiamy się na miejscu urodzenia, życiorysie. W przeważającej większości i to dzięki publikacjom, referatom poznajemy Ją od strony twórczości literackiej. Bez uwzględniania okresu oraz dla kogo tworzyła pojawiają się wątpliwości odnośnie używanego języka, formy. Może to i zasadne dla ludzi mających dość „luźny” związek z Koninem. Pisarka dla rdzennych mieszkańców grodu nad Wartą była ich sąsiadką, współmieszkanką, a ze względu na wpojone wartości solą tej ziemi. Z tego powodu niczym z mieszka zakonotowanych opowiadań oraz doznań własnych przywołam kilka wspomnień.
Będąc pacholęciem otoczony twórczością „Naszej Zosi” zapytałem ojca, czy ją znał? Tato spojrzał na mnie kwitując pytanie z lekkim uśmiechem: – w ówczesnym Koninie prawie – przynajmniej z widzenia wszyscy się ze wszystkimi znali. W swoim sposobie narracji dodał, że na pewno był jednym z bardzo zatroskanych zdrowiem pisarki. Widząc moje zdziwienie dodał: Po sumie, w kościele św. Bartłomieja dało się słyszeć głosy: Dziś jakby mniej kucała… Dodał, że w ostatnich latach swojego pisarkę nękał kaszel, stąd zapożyczone z gwary śląskiej kucanie. Najczęściej kaszel, to odnośnik do kłopotów z płucami, a w tamtych czasach choroba płuc, oznaczała wyrok…
Pewnego razu podczas pobytu w kościele św. Bartłomieja Tato wskazał na ławkę, dopowiadając: to było Jej miejsce…, tu podczas mszy zawsze siadała. Widocznie propaganda otaczającego mnie świata już zaczynała sączyć mój mózg, dlatego skwitowałem, że przecież każdy mógł sobie na tym miejscu usiąść. Musiało minąć wiele lat bym zrozumiał zdziwienie Ojca: Jak to, usiąść….? Na Jej miejscu?
Wśród wielu wspomnień dodał, że pisarkę poznał bliżej, gdy za namową Aleksandra S.( powrócę do postaci) obstalowała u nich tj. Stolarni Wojnarowski i ska. ul Krzywa, dwie ławki ogrodowe, skrzynię na narzędzia, dwie szkatuły, oraz podpory do róż pnących. Rodzic zadumał się, uśmiechnął i dodał, że dopytywana o okucia do szkatuł pełnym frywolności głosem powiedziała; W tych szkatułach będą takie skarby, że żaden zbrodzień nie odważy się podnieść na nie rękę….
Mama dopytywana o pisarkę z wyrazem twarzy, którego nigdy nie zapomnę opowiedziała: Włodku… dla nas prowincjonalnych gąsek Zofia Urbanowska, była czymś więcej niż „oknem na świat”. Wprowadzała nas w miejsca do których żadna z bardzo prozaicznych powodów nie miała możliwości dotrzeć. Rodzicielka opowiadała, że jako uczennica, a później instruktorka na kursach szycia, haftu oraz cerowania urządzanych w dworku pisarki widywała Ją bardzo często. Dla ciekawskich, ówczesna kobieta winna umieć cerować, haftować, szyć…, no, tu niekoniecznie. Natomiast znajomość haftu, wyszywania , należała do dobrego tonu, a kursy odbywały się bezpłatnie (sic). Mama nadmieniała, że pisarka na spotkaniach często pojawiała się z gazetami, czy żurnalami mody. Często na głos czytała sama , a w wypadku złego oświetlenia zastępowała Ją jedna z nas. Niezrozumiałe dla nas wiadomości opatrywała komentarzami, dzięki czemu wprowadzała w świat dla większości z nas niemożliwy do poznania. Po spotkaniach stawałyśmy się tubami przekazującymi zdobyte informacje… Dopytywałem – a jakim była człowiekiem? Głęboko zamyślona odpowiedziała: – Była bardzo ciepłą, acz na pozór surową osobą. Zapamiętałam, że nienawidziła niepunktualności, oraz braku sumienności. Wśród wielu wspomnień Mamy zakonotowałem to, gdy jednego dnia Zofia Urbanowska z zakupionym przez siebie suknem oraz kordonkiem, pojawiła się na kursie. Kładąc zakup na stole powiedziała: wasza koleżanka Olesia( przyjaciółka Mamy) w październiku bierze ślub. Na płótnie wyszyjcie makatki, obrusy, serwetki, a staną się dla niej wianem… bo jak same się orientujecie, że na inne, to ona liczyć….
Wymieniony powyżej Aleksander S. posiadał ogrodnictwo własne, oraz nadzorował ogród otaczający dworek Z. Urbanowskiej. Pozwolę sobie przytoczyć jedno wspomnienie, a dlatego, że dotyczy nadmienianych wcześniej szkatuł. Ogrodnik opowiadał, że Zofia Urbanowska, kazała, ba wymagała, zbierania każdego płatka, czy zwiędłego kwiatu i odkładania do szkatuł. Mało – musieliśmy jeszcze segregować płatki. W jednej szkatule winny się znaleźć te z wonniejszych roślin, a w drugiej pozostałe. Wręcz była zła, gdy z niewiadomych przyczyn spad owocu nie znalazł miejsca w skrzynkach, tylko leżał w trawie. Niby dziwne zachowanie pisarki? Tylko na pozór, bowiem kolejno płatki skomasowane w jednej ze szkatuł później stawały się uzupełnieniem koszyczków dziewcząt stanowiących procesyjny orszak, a te drugie zamieniały się w wonne źródło kościelnych kadzideł. W zamian zarówno spady oraz zerwane owoce układane w skrzynkach odnoszono do ochronki znajdującej się wówczas przy ulicy Piasecznej- czytaj PCK lub wystawiano przed dworkiem, a to by jakiś ubogi mógł uzupełnić witaminy.
Ktoś może zarzucić, że to wybrane wspomnienia, że są nieudokumentowane. Z tego powodu wszelkich purystów zachęcam do dokumentów opatrzonych pieczęciami. Z wielu poznamy i wyciągniemy wniosek, dlaczego mieszkańcy grodu z koniem w herbie tak szanowali Zofię Urbanowską. Czytając dowiemy się, że w dworku pisarki pokoik na piętrze wynajmowała jedna z konińskich niewiast. Od zarania komorne należy płacić, zatem wynajmująca chciała się do takowej formy zastosować. I tu spotkało ją rozczarowanie, ponieważ Zofia Urbanowska skwitowała, że znając status lokatorki nie pobierze od niej żadnych pieniędzy. Lokatorka czuła się zobowiązana honorem i pomimo wielokrotnych prób uiszczenia zapłaty, czynność scedowała na konińskiego rejenta. Ten z adnotacjami zakonotowanymi w urzędowych dokumentach równie nieskuteczni usiłował czynsz przekazać. Jak się to skończyło- zachęcam do wertowania zasobów archiwalnych.
Kim Zofia Urbanowska była dla nas? Dla pokolenia, które w żaden sposób nie mogło Jej osobiście poznać? Otóż pisarka stawała się ścieżką, kierunkiem dla poznania historii miasta, które powodem „ziemi gwałtownie obudzonej” odpływało w niepamięć. Urodziłem się w czasach, gdy niczym zachód słońca wartki nurt Warty przestawał bielić żagiel. Na rzeką spędzaliśmy każdą minutę. Pływaliśmy po niej na czym się tylko dało. Pod wpływem spuścizny pisarki nasza wyobraźnia szukała miejsc załadunku berlinek, gwaru nabrzeży, turkotu wozów wypełnionych z zbożem. Dzięki pisarce uczyliśmy się planimetrii, kartografii, bowiem na kroki wytyczaliśmy granice, czy miejsca zapisane w Jej książkach, korespondencjach do gazety. Biegając po ulicach sadowiliśmy miejsce zamieszkania Osmana, Hersza, Mośkowej, rodziny Wilczków. Pisarka była przyczynkiem do odwiedzania izby pamiątek przy ul. Wiosny Ludów, a kolejno już muzeum po dawnym kinie Moderne przy ul .Słowackiego. Podczas wędrówek po okolicy umiejscawialiśmy dworki, miejsca zamieszkania kontrahentów pana Oleckiego.
W jednym z komentarzy przeczytałem ocenę, że pisarstwo Urbanowskiej ma charakter nieco archaiczny. I z tym się zgadzam, bowiem osobiście mam pretensje, że nie używała emotikonek, że zamiast dzień dobry, nie mówiła się ma… Przecież w retrospekcjach mogła się posłużyć aplikacjami lub do odpowiedniej odesłać, a w wypadku zerwania mostu i niemożności dotarcia do domu poinformować przez komórkę bliskich. O stylu archaicznym, niezrozumiałym stylu mogą wnioskować tylko „świeżo osiedleni”, tudzież mający „okolicznościowy” związek z Koninem. Rdzenni mieszkańcy, oraz ci, którym jest bliskie: „miej serce i patrzaj w Sece”, czy „nie szkiełko, nie oko, lecz….” czują i myślą o „Naszej Zosi” nieco inaczej. Jednakże taka forma wymaga głębokiej orki w umysłach.
Tadeusz Kowalczykiewicz