Dr Sztencel
Najlepiej nam było przed wojną… śpiewali aktorzy z kabaretu Tey. Wtopiony w opowiadania rodziców zastanowiłem się czy w swoich retrospekcjach również nie wpadam w podobny ton. Może popełniam grzech „wybielania” wydobywając z zakamarków przeszłości tylko co smaczniejsze „kąski”?
Do tego typu „gdybania” pokusiła mnie lektura wydanego w 1939 roku „Urzędowego Spisu Lekarzy”. Znalazłem w nim następujące dane: Sztencel Henryk Wincenty ur. 1905, data uzyskania dyplomu lekarskiego 1934 rok i tegoż samego roku zdobyte uprawnienia, zamieszkały w Słupcy ul. Poznańska 4. Po wojnie wymieniony doktor osiedlił się w Koninie i tutaj praktykował, stąd niczym kołem powróciłem epizodem do lat swojego dzieciństwa.
Dawno…, dawno temu, gdy koledzy zbierali pocztówki oraz znaczki również i ja byłem kolekcjonerem – lecz były to choroby. Podczas zmagania się z jedną z nich i braku skuteczności stosowania domorosłych metod leczenia, rankiem Tato zadecydował: Idę wezwać pogotowie. Siedziba wymienionej placówki mieściła się przy Placu Wolności, a my mieszkaliśmy przy ulicy Trzeciego Maja 6. Dla wprawnego obserwatora nie sprawi trudności w obliczeniu, że odległość pomiędzy moim domem, a siedzibą pogotowia wynosiła około 250 metrów. Minął niewielki przedział czasu od wypowiedzianych przez Ojca słów, gdy nad sobą dostrzegłem pochyloną sylwetkę doktora Sztencla. Lekarz przeprowadził gruntowne badania kwitując: Pani Aniu wypiszę receptę…, a po Leszkiewiczowej lub u Eryka zrobią medykament. W tym momencie należą się pewne wyjaśnienia, ponieważ pod tajemniczym nazwiskiem Leszkiewicz kryła się apteka pod „Lwem”, a Eryk było imieniem przypisanym do magistra farmacji pana Rosina – prowadzącego aptekę w „rynku”. Kogoś może zdziwić pewnego rodzaju konfidencjonalność, jednakże wówczas w Koninie wszyscy – przynajmniej z widzenia się znali. Obecnie nie pomnę gdzie i kto ów medykament mający postawić mnie na nogi wykonał. Minął dzień i milowymi krokami zbliżała się noc…
Do naszego mieszkania prowadziło wejście od strony długiego oraz mrocznego korytarza. Z sieni oraz podwórka korzystali nie tylko zamieszkali w posesji, lecz również mieszkańcy spieszący „na skróty” do innych kwartałów miasta. Sień znajdowała się tuż obok popularnej wówczas restauracji Europa i jak można się tylko domyśleć jej czeluście odwiedzano z różnych powodów. Nie pomnę godziny, a w korytarzu słychać było pukanie. Zdenerwowany Tato skwitował: kogo tam znów po nocy niesie? Ponieważ o automatach schodowych nikt nie słyszał, a drogę oświetlano sobie przykładem lub latarką, a najczęściej świeczką, stąd Ojciec wyposażony w „lastryczkę” otworzył drzwi i zapytał: Kto tam? W odpowiedzi usłyszał: Panie Kowalczykiewicz, to ja dr Sztencel…, a po chwili dobiegł śmiech opatrzony słowami – Tak ciemno, że oko wykol, a ja pukałem…, jednakże w drzwi prowadzące do piwnicy… a nie do państwa mieszkania. Po tych krótkich, niosących dozę humoru słowach doktor wyjął stetoskop i mnie osłuchał… W trakcie badania, uśmiechnął się…, trącił mój nos i powiedział: jest już lepiej, a tak się martwiłem o mojego pacjenta… Przepraszam…, ale musiałem zakłócić państwa ciszę nocną. Do dziś widzę łzy wdzięczności w oczach Mamy. Przecież rano wykonał swoją pracę, a wieczorem do mojego domu przyprowadziło coś czego opisanie wymagałoby z trylion gigabajtów. Na odchodne doktora zbity z pantałyku Tato wydukał: przepraszam… czy coś się panie doktorze należy? Ależ panie Kowalczykiewicz – obruszył się lekarz. Nie zawiodłem Pana Sztencla i po trzech dniach zaszczyciłem swoją obecnością podwórko, a doktor – środkiem nocy opuścił dom obdarowany „wiąchą” kwiatów wyhodowanych w ogrodnictwie rodziców. Czy ten epizod, to tylko gloryfikacja wybranych postaw, a może rzeczywiście, Oni byli jacyś inni…? Może bez stosowania gradacji pomiędzy „tamtymi” a „obecnymi” czasy, wystarczy tylko przypomnieć i stosować słowa Hipokratesa: „zdrowie chorego najwyższym prawem”, oraz „szlachetne czyny istnieją naprawdę u szlachetnych ludzi”
Tadeusz Kowalczykiewicz