Dom z narożnika placu
Coraz częściej pojawiają się głosy sugerujące wyburzenie, tej, czy innej budowli w starej części miasta. Zamiast propozycji remontowania, restaurowania, sugestie wyburzenia. Dla wrosłych w historię grodu z koniem w herbie owe „propozycje” niosą olbrzymią przykrość. Jest czymś naturalnym, że wraz z cyframi zawartymi w peselu coraz częściej powracamy wspomnieniami do lat dziecięcych, często okraszanych podaniami przodków.
Podobnym do kreślącego słowa każdy kamień, zaułek, budynek miał, oraz ma swoją historię. Zamieszkujący w przywołanych miejscach stawali się tematem rozmów, spotkań, wymiany myśli. Mieszkańcy domów, podwórek i to niezależnie od statusu, oraz czasu, w którym się osiedlili tworzyli jedną wielką rodzinę. Nawet obywatele wyróżniający się ekstrawagancją swoich poczynań w miejscu zamieszkania zachowywali lub starali się zachować tzw. „kulturę”.
Jako przykład „odmiennego” spojrzenia przywołam jeden z budynków nieobecnych już w krajobrazie miasta. Dom naszego bajania stał przy skrzyżowaniu pl. Wolności, z ulicą 3 Maja. Obecnie wielu pragnących zaznaczyć swoją obecność na forach sięga do miejsca tylko skrawkiem pamięci. Jedni przypomną, że niegdyś można było tutaj kupić garnitury, czy materiały bławatne. Kolejni budynek będą podobieństwem kojarzyć z innymi domami. Natomiast dla osób z głowami pokrytymi szronem tak bardzo wtopionych w miasto nadmienione miejsce stanie się aleją dla retrospekcji. Z tak prozaicznego powodu sięgną do opowiadań przodków, wspomnień własnych, często wzbogacając je zapisami z przepastnych zasobów Archiwum Państwowego w Koninie.
Zatem ad rem: Z przeprowadzonej kwerendy dowiedziałem się, że w 1859 roku małżonkowie Krystyna i Wilchelm Schicke nabyli plac w przywołanym powyżej miejscu i postanowili na nim wybudować murowany dom. Domyślać się można, że dawniej stał tu dom drewniany, a wynikiem nakazów rządowych zabudowa centrum miasta winna być obsadzona tylko domami murowanymi. Za świadectwo „ceglanej” historii budowli świadczy zapis sporządzony u notariusza Mikołaja Kroszczyńskiego. Konotacje oprócz zaleceń architekta miejskiego, przypisania numeru hipoteki zawierały także w dziale czwartym dodatkowe adnotacje. Przypomnę tylko, że dom graniczył z posesją nazywaną „Domem Zemełki”, którego w owym czasie właścicielem był kupiec Walenty Modrzejewski. Budowlę od strony pl. Wolności zaprojektowano, jako parterową, z dachem spadowym skierowanym w stronę skweru. Na poddaszu znalazło się miejsce na cztery izby. W zamian od ulicy 3 Maja dom posiadł piętro. W umowie pomiędzy inwestorami, a Walentym Modrzejewskim znalazł się zapis, że momencie podwyższenia budynku od strony placu Wolności należy postawić dodatkowy parkan- mur rozgraniczający posesje. W umowie notarialnej zaznaczono także, że w wypadku sprzedaży w okresie dziesięciu lat od posadowienia domu prawo pierwokupu przypadnie Walentemu Modrzejewskiemu. Dodam tylko, że w dwanaście lat później część domu od strony obecnej ulicy 3 Maja zakupił Franz Katz. Żeby nie zanudzać pominę koleje, kto i kiedy budynek sprzedał, a kto od kogo kupił i komu przypadła sukcesja. Dom w swojej początkowej formie istniał przeszło sto lat, bowiem do przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dwudziestego wieku.
Teraz powróćmy do wspomnień nieco młodszych(?). Przed wojną, oraz tuż po niej w parterowej części budynku swój zakład rezury ulokował p. Antoni Święcicki.
Po wojnie przeniósł się na ulicę Kramową, a po nim lokal przejęło małżeństwo Heleny i Mieczysława Walczaków, a wówczas został wypełniony wytwarzanymi w ich pracowni czapkami. Tuż za sklepem znajdowała się sień prowadząca na podwórzec. W piętrowej części budowli umiejscowiono dwa lokale handlowe z witrynami wychodzącymi na pl. Wolności, oraz ulicę 3 Maja. Wejście do „sklepowych czeluści” prowadziło wis, a wis schodów wiodących do kawiarni oraz restauracji Europa. Przed 1939 rokiem w jednym ze sklepów, którego zaplecze stanowił pokój z wyjściem do sieni sprzedawano galanterię skórzaną, natomiast w drugim księgarnię otworzył potomek Franza, Moryc Katz. W czasach bliższych już naszej pamięci w miejsce „skór” pojawiła się „zielenina”. Okno zaplecza dawnego sklepu zamurowano, w zamian wstawiono dwie „panoramiczne” witryny sklepowe mające nadać miejscu charakter nowoczesności. Kierownikiem punktu z „zieleniną” został notabene zamieszkały przy ul. Wodnej pan Silny. Magazyn wprzódy działał pod egidą MHD – Miejskiego Handlu Detalicznego, by ostatecznie przejęła go Spółdzielnia Ogrodnicza.
Wiadomym jest, że zabudowa miejska ma to do siebie, że jest zamknięta i z tego powodu za opowiadanym budynkiem posadowiono drugi, którego pierwszym właścicielem został Snigerman Sneider. Z zapisów wynika, że budynek w kształcie ze zdjęcia pochodzącego z początku lat dwudziestych pobudowano w 1887 roku. I on w swojej kubaturze przetrwał do przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Po II Wojnie Światowej na parterze, czytaj w miejscu po dawnej księgarni, oraz domu o którym mowa powyżej lokale adaptowano na cele mieszkalne, a po prawej stronie sieni wiodącej na podwórzec warzywniak zaczął prowadzić p. Józef Gilewski.
Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wraz z decyzją o posadowieniu w tym miejscu budowli nijak nie przystającej do architektury miasta, warzywniak p. Silnego przeniósł się na ulicę Wiosny Ludów – naprzeciwko wejścia do ratusza. Natomiast sklepik pana Gilewskiego ulokowano przy skrzyżowaniu pl. Wolności z ulicą Śliską, który kolejno ze wspaniałymi efektami prowadziła córka p. Gilewskiego wraz z mężem Tadeuszem. Sklep z nakryciami głowy państwa Walczak umknął aż do Domu Rzemiosła.
Tyle suchych danych, a teraz sentymentalna podróż, która przy obecnej formie dostępu do mediów wyda się wręcz naiwną. Jak wcześniej nadmieniłem lokale w domach rodziny Schicke, kolejno Katza, podobnie Snejdera z upływem lat zmieniały właścicieli. Z tego powodu „przekazy” o kolejach losu inwestorów domu, zmianach jego właścicieli, stawały się rozmowami face tu face i często miały charakter plotek, czy dywagacji. Gdy po śmierci Katza oraz migracji potomków do Francji, uliczne przekazy nabierały charakteru globalnych newsów. Zakład fryzjerski w tamtych czasach miał nieco bardziej wzbogacony charakter. Golenie u fryzjera było czymś naturalnym, ba obowiązkowym, stąd wizyty stawały się normą, a również szansą dla pozyskania „nowinek”. Przypomnę, że wówczas Plac Wolności tętnił życiem, bowiem, to tędy wiodła jedyna droga z południa na północ. Zatem odwiedziny w rezurze u p. Antoniego Święcickiego z oknami wiodącymi na skwer przypominały formę obecnego czatu. W kilka lat później radość z możliwości przymierzenia w tym miejscu niezliczonej ilości czapek słała się sięganiem do gwiazd. Gdy w 1967 roku, po wizycie Charlesa de Gaulle w Polsce, wybrańcy – czytaj koledzy Ani i Andrzeja – potomstwa p. Walczaków, otrzymali gratisowo wykonane degolówki, a wówczas… słów mało…
Sienie, jak to sienie są do siebie podobne, jednakże możliwość wbiegnięcia dla przykładu do tej od strony placu, by klucząc po podwórku pojawić się w tej z wyjściem skierowanym na ulicę 3 Maja, dla urwisów w krótkich porciętach stawały się składową „biegu przez przeszkody”. Niedawno jedna z młodych dziewcząt zadała pytanie: co to są nowalijki, bo często o nich jest mowa? Dla przywołanej słowo jest niezrozumiałe natomiast, dla człeka kreślącego tekst staje się powrotem myślą do lat, gdy miesiącami na owe nowalijki się wyczekiwało. Obecnym klientom marketów trudno jest uzmysłowić, że za pomidorami, ogórkami, jabłkami, szczypiorkiem, natką trzeba było tęsknić i pół roku. Dziś są dostępne przez cały rok, jednakże przez grzeczność podobieństwo smakowe do tamtych pominę. Gdy na początku grudnia w dzienniku telewizyjnym pojawiła się wiadomość, że do portu w Gdyni zawinął statek z kubańskimi cytrusami, wówczas wizyty w warzywniakach p. Silnego, czy Gilewskiego nabierały intensywności.
Właściciele domów, obsługujący sklepy, zamieszkali w budynkach niczym puzzle tworzyli clou miasta. Byli solą tego grodu, a miejsca ich pracy, zamieszkania stawały się kierunkowskazami w przekazach, czy podwórkowych rozmowach. Domy, mieszkania, sklepy, stanowiły nierozerwalną łączność z budową historii Konina. Z tego powodu, każdy kamień, czy załom budowli dla kreślącego słowa otwiera szerokie spektrum wspomnień. Anegdota, pospolitość, ale również tragizm spajają wspomnienia z każdym z nadmienionych miejsc. Dlatego niczym w kalejdoskopie pojawiają się relacje świadków o różnorakiej randze. Dla przykładu: witryny sklepowe warzywniaka „pana Silnego” chroniły i zdobiły balustrady, natomiast restauracja „Europa”, to sąsiedni lokal. Jest wszem i wobec wiadomym, że asortyment serwowanych w nim napitków raczej nie skłaniał od intelektualnych rozważań. Pewnego dnia znany, a przede wszystkim bardzo ceniony koniński „rzemiecha” opuścił lokal i celem zdobycia sił na dalszą marszrutę oparł się o barierkę chroniącą wystawę. Wystarczył nieskoordynowany ruch i nasz bohater „przewinął się przez barierkę” wybił szybę wpadając do sklepu. Honor przede wszystkim…, zatem odwrotna wizyta u szklarza pana Puchalskiego z ulicy Wodnej i sklep szczycił się nową szybą. Co w tym szczególnego? Niby nic, tylko to, że do końca życia nieszczęśnika przyległ do niego epitet „szklarz”. Ku irytacji przywołanego już nie mawiano Mistrzu”, lecz proszę „szklarza”. Wędrując pamięcią powróciło opowiadanie świadka tragicznego piątku 22 września 1939 roku. Na placu jak każdego piątego dnia tygodnia oferujący frukty rozstawili swoje stragany. W pewnym momencie na skwer weszli żołnierze niemieccy, nakazali usunąć stragany znajdujące się vis a vis domu Zemełki. Opowiadający relacjonował, że on oraz wielu znajomych schowali się w zakładzie fryzjerskim. Widzieli oprawców ustawionych w szeregu…. patrzyli na uniesione karabiny, usłyszeli komendę, oraz palbę…. Dopiero „po chwili” zobaczyli leżących przy murze rozstrzelanych dwóch ich sąsiadów, znajomych, kolegów.
Przywołane wspomnienia są tylko ulotną wędrówką do miejsc, które odpłynie lub odpłynęło z krajobrazu miasta. Dla jednych ruina, a dla innych kamienie milowe historii miasta. Może pojawiające się obecnie podpisy pod zdjęciami o tęsknocie na przykład: za bułkami z „Kuby”, placami zabaw z „piątego osiedla”, „Marionetki”, spowoduje, że zniknie słowo wyburzyć, a pojawi się sugestia o wkomponowaniu w „nowe” tego, co jeszcze niedawno tak wiele znaczyło dla innych. Z racji zawodu spędziłem spory przedział czasu w Holandii. Z łezką w oku przyglądałem się na obudowywane „szkłem oraz plastikiem” ślady dawnych budowli. Każde z tych miejsc wzbogacano tabliczkami informacyjnymi, że w tym, a tym roku, stał tu niegdyś młyn, sklep… itp.
Tadeusz Kowalczykiewicz