Słodka niepamięć…
Niedawno na łamach Fb pojawiła się skrótowa wzmianka o sklepach cukierniczych w Koninie z przełomu lat sześćdziesiątych oraz siedemdziesiątych. Dziwi, że osobę tak biegłą w historii miasta z koniem w herbie „dopadła” niepamięć. Wiadomym jest, że diabeł tkwi w szczegółach, zatem ad rem.
Wspominający przywołuje sklep cukierniczy ulokowany w miejscu, w którym przed wojną sprzedaż aparatów radiowych niejaki Orczyk prowadził nadając mu nieco inną nazwę od „obowiązujących” . Otóż rdzenni mieszkańcy Konina dla określenia tego, oraz innych miejsc zwykli podpierać się przyimkami „u” lub „po”. Z tego powodu i sklep ze „słodkościami” w przywołanym miejscu nazywano „u Rakowiczowej”. Teraz trochę odniesień z historii Polski. Po drugiej wojnie światowej na horyzoncie pojawił się niejaki Hilary Minc. Wymieniony, czy to z przekonań własnych, czy też poleceń po linii, skutecznie zlikwidował „prywatną inicjatywę „. Ustawa, ustawą, zarządzenia, zarządzeniami…, a kontakty, przyjaźnie, szacunek, koneksje, tudzież, jak wówczas pozywano „wejścia” pozostały. Nie czas i miejsce dla szczegółowych wyjaśnień, jednakże nieoceniona Pani Rakowicz w fabryce noszącej jeszcze miano „E. Wedel” „wejścia” posiadała. Z tego powodu rarytasy niedostępne w innych placówkach na półkach sklepowych „u Rakowiczowej” często się pojawiały. O ironio, po owe frykasy również mieszkańcy z okolicznych miast i miasteczek wyprawy czynili. W momencie otwarcia sklepu cukierniczego „w nowej części Konina”, czytaj w bloku stojącym frontem do Alei 1 Maja, a szczytem opartym o ul. Pow. Wielkopolskich otworzono sklep i to w nim, Pani Rakowicz , aż do emerytury kierowniczą rolę pełniła.
Odnośnie własnej niepamięci: jest mi wstyd za brak konsekwencji w zapisywaniu nawet na pozór drobnych szczegółów . W swej dziecięcej naiwności uważałem, że otaczający mnie ludzie na zawsze pozostaną takimi, jakimi spotykałem Ich wówczas. Byli czymś naturalnym, opoką, a dziś…. Przed oczami pojawia się korowód ówczesnych postaci, jednakże nie potrafię przypisać do nich imion, nazwisk. Jest mi przykro, że nie zakonotowałem miana person tworzących tak niezapomnianą atmosferę ze sklepu „u Rakowiczowej” „Słodkiej dziurce”. podobnie i innych.
W kamienicy przy ul. 3 Maja 3, po wojnie o nazwie Armii Czerwonej 4, w latach trzydziestych potomek rodziny Szyjka( tak, tak, to ci z narożnika Pl. Wolności i Śliskiej), otworzył sklep ze słodyczami. Do sklepiku prowadziły trzy stopnie, a nad wejściem napisem po hebrajsku oraz po polsku informowano: „Słodka dziurka”. Po wojnie w lokalu również znalazło się miejsce dla sprzedaży słodkości, lecz lokal opatrzono banalnym szyldem „Słodycze”. Jednakże w pamięci Koninian pozostał i trwał jako „Słodka dziurka”. Po likwidacji sklepu w miejscu osiadł kuśnierz, kolejno…
Ponieważ miejsce było oparte o dom, w którym przyszedłem na świat i spędziłem dwadzieścia lat, stąd w różnych okresach mego życia znaczyło bardzo wiele i tego powodem wspomnienia oprę o anegdoty. Wyobraźmy sobie okres okupacji oraz okupantów depczących pamięć o tym co polskie, czy związane z kulturą żydowską. Brak świadomości szowinistów również potrafi wywołać „chichot” satysfakcji, bowiem w nadmienionym miejscu zaczął działać sklep cukierniczy z nazwą- „ Sü&es Loch”…. – po naszemu „Słodka dziurka”.
Pobyt w świątyni słodyczy nie zawsze oznacza z różnych powodów możliwość nabycia takowych. Ponieważ w latach sześćdziesiątych i nie tylko handel terał się: „przejściowymi trudnościami”, stąd okazję wykorzystywali osobnicy w krótkich majteczkach. Powracając ze Szkoły Podstawowej nr 2 przy ulicy Wodnej, wpadali do sklepu zadając pytanie – jest chałwa? Byli pewni, że ze względu na nadmienione „przejściowe trudności” otrzymają odpowiedź przeczącą, lecz nie martwili się owym faktem, bowiem bez obawy o posądzenie o namolność zyskiwali czas na omiecenie wzrokiem wyłożonych na półkach smakołyków. Jakież było ich zaskoczenie, gdy jednego razu otrzymali odpowiedź twierdzącą. Od tego momentu mija przeszło pół wieku, a oni nadal owo zdarzenie wspominają.
Odwiedziny opowiadanego miejsca, to nie tylko zaspokojenie potrzeb „wewnętrznych”, to również okazja dla zacytowania jednego z ówczesnych sloganów, a brzmiał on tak: do blachy, blacha i będzie flacha. Tłumacząc na nasze : – blacha, to inaczej moneta dziesięciozłotowa, zatem dwie blachy umożliwiały zakup za złotych dziewiętnaście napoju zwanego; „Patykiem pisanym”, ….itd. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że z dwóch „blach” pozostawała reszta w postaci złotówki i ową kwotę celem zatarcia „złego chuchu” przeznaczano na nabycie dwóch rolek miętowych dropsów. Ku rozpaczy amatorów trunku złośliwcy z Warszawy podnieśli cenę do dwudziestu dwóch złotych. Wówczas nawet nadanie nazwy : – „Górnicze” – nie wyzwoliło u „biegłych w słowie” wprowadzenie nowego powiedzenia.
Również i podwórkowym kowbojom, podobnie Apaczom, należy się chwila relaksu, z tego powodu sterani próbami zdobycia „dzikiego zachodu”, trwali w odpoczynku przyglądając się koleżankom bawiącym się w „sklep”. Imitacją towarów stawały się kamyki, patyki, starta mączka ceglana, etc..etc, a walutę zastępowały liście. Zaaferowani zabawą nie zwrócili uwagi, iż sklepowym transakcjom bardzo uważnie przygląda się o pół pokolenia ich młodszy sąsiad. W momencie końca zabawy nadmieniony chwycił w garść „walutę” i przez sień biegiem ruszył do sklepu „Słodka dziurka”. Na miejscu „zabawową mamonę” wysypał na ladę krzykiem prosząc: cukierków za wszystko!!! Minęły lata, a on, podobnie dawni sąsiedzi owe zdarzenie pełni ukontentowania wspominają.
„Polały się łzy me czyste, rzęsiste…”
Tadeusz Kowalczykiewicz
Fot. Ryszard Fórmanek