Wspomnienia o nos oparte
Jednym ze zmysłów, posiadanych przez człowieka jest zdolność rozróżniania aromatów. Każdemu z nas w większym lub w mniejszym stopniu utrwaliły się w pamięci zapachy z dzieciństwa. Niektóre kojarzą się z przyjemnymi zdarzeniami natomiast inne wywołują przykre wspomnienia. Biegając po ulicach, podwórkach rodzinnego miasta, często spotykaliśmy się z różnorakim aromatem drażniącym nasz nosek.
Bar to wyraz mający dziś zgoła odmienne znaczenie niż w latach mojego dzieciństwa. W tamtym okresie bar „Ratuszowy” ulokowany w miejscu po byłych jatkach miejskich stawał się dostarczycielem całej gamy zapachowej. Przechodnia w krótkich majteczkach wabiono wonnościami: leniwych, kopytek, gołąbków, grochowej z wkładką, ziemniaków z tłuszczem, mielonych oraz wielu specjałów tamtejszej kuchni. Zgoła z odmiennymi doznaniami „nosowymi” spotykał się klient mierzący około jednego metra w sklepie „u Puchalskiej”. Kupić tam można było od sukni komunijnej poczynając, po ozdoby choinkowe, kartki okolicznościowe, kapiszony, cekiny, guziki, wstążki i wstążeczki, a na wytworach przemysłu fonograficznego kończąc. Stłoczenie artykułów na tak małej przestrzeni wraz z odwiedzającymi sklep, powodowało unoszenie się specyficznego zapachu.
Któż z nas przynosząc do naprawy sfatygowane obuwie nie odwiedzał zakładów szewskich? Warsztaty mieściły się najczęściej w lokalach mieszkalnych, stąd zapach skóry, giemzy, dratwy był wspólny, różnił się tylko aromatem przygotowywanej w danej chwili potrawy. W latach 50/ 60- tych większość mieszkań lewobrzeżnego Konin była pozbawiona podstawowych wygód sanitarnych. Pragnąć skorzystać z ubikacji, kibla, sławojki, bowiem różnie się takowe nazywały, należało wyjść na podwórko, a tam w ustronnym miejscu stały wspomniane przybytki. Utrzymanie czystości w „ustronnych miejscach” należało do wspólnoty i różnie z tym bywało. Niestety, ubikacje miały to do siebie, że po jakimś czasie się zapełniały i wówczas należało zawartość wypompować. W tym celu na podwórze wjeżdżał specjalnie do tego przystosowany beczkowóz, a obsługujący przystępował do pracy. Pracownik widocznie przyzwyczaił(?) się do tak „urokliwego zapachu”, jednakże lokatorzy pobliskich kamienic byli mniej zachwyceni, stąd otwarte do tej pory okna zamykały się niczym za dotknięciem magicznej różdżki.
Pobyt w szkole, zapamiętujemy w różnoraki sposób: dzięki nauczycielom, koleżankom, kolegom lub uzyskiwanym wynikom. Wspomnieniami powracamy również do szkolnych wycieczek, zabaw, czy też akademii. Jednakże na długie lata może się utrwalić „zapach szkoły”. Szkoła podstawowa do której miałem zaszczyt uczęszczać składała się z dwóch budynków oraz spinającego je łącznika. Jeden z budynków z pierwotnym przeznaczeniem na „Gimnazjum Żydowskie” pobudowano w miejscu byłego dorzecza Warty. Podejrzewam, że dzięki temu w piwnicach zawsze panowała wilgoć i stąd specyficzny zapach. Na strychu budynku znajdowało się wygospodarowane miejsce na magazyn. Czegoż tam nie było? Stare mapy, sponiewierane przez czas globusy, dokumenty szkolne, oraz cała masa „zapomnianych” przyborów szkolnych. Słońce nagrzewające dachówkę wraz ze znajdującymi się tam przedmiotami wytwarzały pełną tajemniczości dla nas woń. Najpiękniej szkoła pachniała we wrześniu. Pomalowane sale lekcyjne, nowe ławki wraz z zakupionymi przez uczniów podręcznikami, eksplodowały całą gamą cudownych aromatów. Wszystko aż buchało świeżością oraz czystością. Nasza „Dwójka” nie posiadała sali gimnastycznej oraz wielu wygód. Z nieukrywaną zazdrością zwiedzaliśmy świeżo „oddane” budynki szkół podstawowych nr 4 oraz 6. Obiekty może były i piękniejsze, ale gdzież im tam do naszej „budy” w której sercem stali Nauczyciele z kierownikiem panem Rybarskim na czele. Bieglejsi w mowie i piśmie powiadają, że zapach uzależniony jest od feromonów wydzielanych przez organizm. Moich Nauczycieli łączył jeden wspólny zapach, „pachnieli” serdecznością, czułością oraz odpowiedzialnością za wychowanków.
Miałem przyjemność mieszkać tuż obok piekarni panów Janiaka i Tomickiego, oraz mieszczącej się o „krok” piekarni – PSS-u. W okresie świąt Bożego Narodzenia tudzież Wielkanocy ciasta na placki, mazurki, babki, gospodynie przygotowywały w domu. Natomiast pieczenie odbywało się u „fachowców”. Tutaj, za niewielką opłatą, ale za to pod troskliwym okiem piekarzy wytwory „pań domu” zamieniały się w cudownie pachnące specjały. Na podpisanych „blachach” wydelegowane dzieci zanosiły surowe ciasta do piekarni. Posłańcy czekający na „progu”, aż zakończy się proces przemiany czegoś bliżej nieokreślonego w arcydzieło kulinarne zostawali wynagradzani przez piekarzy „słodką bułką” lub rogalikiem. Mniej cierpliwi liczyli tylko na wyjedzenie kruszonek, którymi placki obficie posypywano. Orgia zapachów, jaką nasączał się nasz organizm podczas pobytu w piekarni w pełni wystarczał, aby w spokoju przeżyć okres wielkiego postu.
Zapach „targu”, a na nim jabłek, obwarzanków, pomidorów, miodu, malin, drobiu, koni, krów, ba… nawet lusterek z uwiecznionymi na „rewersie” postaciami z filmu na zawsze zadomowił się w mojej głowie. Dzisiejszy dzień jest bardziej kolorowy, pełen reklam, oraz promocji. Nie poruszając aspektu finansowego, w chwili obecnej brakuje w nim „tego czegoś”, co w sposób naturalny gościło w sercach sprzedawców oraz właścicieli sklepów. Możliwe, że kieruje mną sentyment do lat dziecięcych, lecz jak miło jest do nich w chwili „zagubienia” nie tylko pamięcią, ale również i nosem powracać.
Tadeusz Kowalczykiewicz