Poczta – li tylko listy i paczki?

Budynek, o którym dziś bajać nam trzeba jedni kojarzyć będą z mieszczącą się w nim przez długie lata placówką poczty. W zamian u innych pojawią się wrażenia smakowe obecnie serwowanego w tym miejscu sushi. Jeszcze inni budowlę odnajdą w nakręconym w grodzie z koniem w herbie filmie pt. „Statyści”. Natomiast my powędrujmy wspomnieniami do początku lat trzydziestych i zatrzymajmy się przy skrzyżowaniu ulic Z. Urbanowskiej i Słowackiego.

Siedząc w zakotwiczonym przy nadmienionym skrzyżowaniu wehikule czasu spocznijmy wzrokiem na obrazie miejsca z przełomu lat dwudziestych oraz trzydziestych. Wówczas nasze oko wychwyci budynek „Kasy Powiatowej” z otoczonym od wschodniej strony skrawkiem zieleni. Kolejno uwagę skupi na budowli kino-teatru Polonia, oraz opartym o jego wschodnią ścianę lokalu gastronomicznym o tożsamej nazwie. Zamyśleni, odszukamy w zwojach umysłu opowiadania o renomie serwowanych tam potraw gdybając, że właśnie to był powód urządzenia w nim rautu na cześć Józefa Piłsudskiego z okazji jego wizyty w Koninie. Tuż za lokalem zoczymy dom z pokrytym papą dachem. W zamian odwracając głowę ku Warcie oprzemy wzrok o piętrową budowlę z wykuszem skierowanym ku wartkiej rzece. O kawiarni, romantycznych spotkaniach nad rzeką już kiedyś bajałem, zatem powyższa informacja jest tylko przypomnieniem. A wały…, a bulwary…? Oj… pierwsze okolą Wartę dopiero za dwadzieścia osiem lat.

Tyle wehikułowych wspomnień. Wracając do dnia dzisiejszego, to posiłkujmy się zapisami zgromadzonymi w Archiwum Państwowym w Koninie. Wertując zasoby dowiemy się, że właścicielką miejsca od narożnika, aż ku korytu Warty była Jetta Siberfreundowa. W zamian w konotacjach notariusza Müllera, doczytamy się, że czwartego września 1933 roku trzej panowie: Wacław Płachciński, Edward Wojdczak, oraz Mieczysław Wójkowski od wymienionej powyżej nabyli „narożny plac”. Ich zamysłem było pobudowanie w tym miejscu dwupiętrowego domu- notabene, który w niezmienionej formie stoi do dziś. Często posiłkując się wspomnieniami przyswoimy sobie, że w ekspresowym tempie, bowiem styczniu 1935 roku dom oddano pod klucz. I dzięki temu budowla wypełniła nadwarciański krajobraz…, co zamieszkałych w grodzie z koniem w herbie napełniło dumą. Wzbogaceni dawnymi przekazami i my uśmiechniemy się do opuszczających „Klub Urzędnika” mieszczący się w „domu z wykuszem”. Zapewne dzięki woni ciastek dyskretnie zerkniemy na pakunki klientów wychodzących z cukierni Józefa Ulatowskiego, w której oprócz możliwości kupna łaskoczących podniebienie ciastek, można było zagrać w bilard, szachy, czy przejrzeć kącik prasowy.

Powracając do „narożnego placu”, to podobno obywatele, których nazwy nie pomnę o pieniądzach nie rozmawiają, stąd i ja kwoty, koleje spadkowe, zabezpieczenia finansowe, oraz wszelkie turbulencje związane z budową pominę. Celem faktograficznym tylko dodam, że do momentu akceptacji planów budowy tak „wysokiego” gmachu w Koninie, na palcach jednej ręki można było wyliczyć dwupiętrowe budynki będące ozdobą grodu.

Nie trzeba przypominać, że życie w ówczesnym Koninie przypominało tygiel, w którym wszystkich, czy to poprzez koneksje rodzinne, sąsiedzkie, zawodowe, wyznaniowe, coś łączyło. Z tak prozaicznego powodu zatrzymam się przy postaci Mieczysława Wójkowskiego. To pod jego okiem mój Tato zaczął poznawać arkana w zawodzie „skrobi dechy”. Jak sam wspominał: „wprzódy jako pacholę sprzątałem warsztat, kolejno warzyłem klej, szlifowałem ostrza dłut i hebli, by po latach dojść do nauki o drewnie i jego łączeniu”. Wspomnienia o nauce „ w zawodzie” uzupełniał wieloma dygresjami między innymi tej, gdy do warsztatu mieszczącego się przy obecnej ul. Wojska Polskiego w marcu 1924 roku wszedł mistrz i powiedział: Marek, bież nogi za pas i zmykaj do swego domu na Utratę… powódź zalewa Konin…. za moment runie most… nie wiadomo co się dzieje z twoją matką… Tato często emocją powracał do tamtych wydarzeń, przywołując zastany obraz mojej babci wnoszącej pościele na strych, bowiem woda wdzierała się już na podwórzec… Minęły lata i w 1934 roku już jako mistrza w stolarskim fachu Mieczysław Wójkowski zaprosił Ojca do wykonania sześciu trzyskrzydłowych okien w budynku, o którym bajamy. Spod ręki Taty wyszły także parapety okienek pocztowych, boazeria oraz kolumnada, którymi były otoczone.

Wszem i wobec jest wiadomym, że pierwsza poczthalteria w Koninie mieściła się w domu Czaplińskiej przy ul. Długiej – obecna 3 go Maja. Kolejno w 1918 roku przeniosła się do budynku Bujdwida 4- róg Staszica oraz Krzywej – obecnie ArsMedica. Minęły lata i czwartkowego poranka – czytaj 8 marca 1935 roku Konin przybrał odświętną szatę, bowiem tego dnia do nowo posadowionego lokum przy skrzyżowaniu ul. Urbanowskiej ze Słowackiego przeniesiono placówkę pocztową. W zamian nie pomnę dokładnej daty jej przeniesienia tuż obok, bowiem na „fundamentach” dawnej restauracji „Polonia” posadowiono nowy – działający do dziś budynek Poczty Polskiej.

Obecnie pozwolę sobie na bardzo subiektywne spojrzenie, ponieważ dla kolegów, oraz kreślącego słowa poczta była czymś więcej niż oknem na świat. Już samo przekroczenie posadowionych w narożu budowli drzwi wejściowych niosło ze sobą emocje. Często w mieszkaniach Konina zaporę przed wtargnięciem zimnego powietrza do wnętrza stanowiły kotary. W placówce pocztowej zamiast zasłon pobudowano z drewna, oraz szkła pewnego rodzaju „śluzę”. O ile dla obywateli w krótkich porciętach innowacja była małoznaczącą, to zamontowane w niej wahadłowe drzwi już nie…. Do tego momentu „bimbające” drzwi znaliśmy z westernów, zatem i my , co prawda nie nogą, lecz rękoma pozwalaliśmy sobie ościeżami wielokrotnie…. oj, oj wielokrotnie „bimbać”. Minąwszy wahadłowe drzwi po ich prawej, oraz lewej stronie ulokowano szerokie ławki dla petentów. Obok ławy od wschodniej strony znalazła miejsce „ściana” zbudowana ze skrytek pocztowych. Północną stronę pocztowego lokalu uzupełniały dwa, otoczone kwadratowymi kolumnami, oraz boazerią okienka. Wędrując pamięcią dalej dotarliśmy do drzwi wiodących na zaplecze. Dla przyszłych adeptów techniki, a raczej uczestników zabaw w „gonitwę” drzwi posiadły jeden interesujący szczegół. Od strony miejsca dla klientów nie posiadały klamki, stąd ich otwarcie było możliwe tylko od wewnątrz. I tu był problem, bowiem podczas „gonitwy” mogliśmy przemierzać pocztowy dziedziniec, by przez opowiadane drzwi opuścić placówkę. W odwrotną stronę już się nie dało… Zachodnią ścianę „poczty”, oprócz muru nośnego stanowiła drewniana przegroda, zza której dochodziły nas głosy pracowników poczty. Wraz z pojawieniem się między innymi książeczek ratalnych, opłat za media, a co za tym idzie zwiększoną liczbę petentów na pocztę wkroczyła nowoczesność, stąd nadmienioną ścianę zastąpiły „szklane okienka” kasowe. Po lewej stronie przywołanych „okienek” stał sporych rozmiarów stół uzupełniony ławką. W tamtych latach nie było taśm pakowych, itd., zatem wszelkiego rodzaju paczki oplatał sznurek. Zdarzało się, że powodem zbyt luźno zawiązanego sznurka pracownica zwracała „pakunek” do ponownego zapakowania, jak z tego wynika nie tylko do kreślenia słów na kartkach pocztowych służył stół. Tuż za nim, w kierunku wejścia znalazło się miejsce na dwie kabiny telefoniczne. Wraz z upływem lat kabiny zmieniały swój wizerunek, z ciężkich wręcz monolitycznych zamieniły się na bardziej „delikatne”. Podobnie tak się stało z aparatami telefonicznymi.

Wielu z nas zaczytuje się w powieściach fantastycznych. Dla młodszych czytelników otoczonych obecnymi mediami nasz wspomnieniowy marsz wyda się wstecznym science fiction – na szczęście o charakterze przeszłym. Wyobraźmy sobie petenta poczty z początku lat sześćdziesiątych. Telefon w domu posiadali nieliczni, a jeżeli pojawiały się rozmowy o komórkach, to tylko takich na opał, oraz produkty rolne. Zatem nasz petent z konieczności stawał przed pocztowym okienkiem mówiąc, proszę o połączenie z numerem XXXX np. w Sosnowcu. Pani z okienka poprzez słuchawkę prośbę przekazywała dalej, by po chwili udzielić odpowiedzi: proszę czekać… czas oczekiwania na połączenie… i tu padał nieraz bardzo długi termin. Z tak prozaicznych powodów nasz petent siadał na ławce i czekał…. czekał. Było i tak, że zmęczony czasem oczekiwania zapadł w letarg i nie dosłyszał informacji: Sosnowiec- kabina pierwsza!!!! Dopiero drugi monit: Sosnowiec – kabina pierwsza!!! wyrywał go z zamyślenia… O tym, że rozmowy np. z Londynem, Nowym Yorkiem były przypisane do wyznaczanych dni tygodnia, oraz godziny, podobnie o konieczności zamawiania ich z dużym wyprzedzeniem – nie wspomnę.

Oprócz miejsca pomocnego w załatwianiu spraw – nazwijmy je urzędowymi, w placówce było jeszcze coś, co wzbudzało drżenie, ba łomotanie naszych serc. Pomiędzy „drewnianymi” okienkami wisiała gablota z aktualnie wydanymi znaczkami. Nie znam dzisiejszej filatelistyki, natomiast wiem, że znaczki z mego dzieciństwa projektowali najlepsi polscy plastycy. Serie ptaków, grzybów, motyli, czy załączony na fotogramie bloczek z Mistrzostw Świata w Zakopanym 1962 roku, jawił się niedoścignionym marzeniem. Jestem daleki od porównywania cen ponieważ w wielu wypadkach zestawienie jest nieadekwatne. Jednakże przywołam jeden przykład: Bloczek z FIS w 1962 roku kosztował w sumie 15 zł plus dodatkowe sześć znaczków z serii średnio po 3,50. Teraz niech za pole do cenowych dywagacji posłużą nam ówczesne piekarnie: Bułka pszenna o średnicy około 10 cm, tak… tak… około dziesięć centymetrów w piekarni Tomickiego, Janiaka, podobnie piekarni „mechanicznej” kosztowała 50 gr. zatem…. Na pocieszenie nie mogących sobie pozwolić na zakup serii, czy pojedynczego znaczka dodam, że często sprzedawano je w sposób konfidencjonalny, a wiele z marek było reglamentowane.

Poczta, to nie tylko miejsce z okienkami. To również zaplecze. Urząd pocztowy przy ul. Z. Urbanowskiej zajmował parter oraz piętro. Podczas okupacji Niemcy zrównali z ziemią budynek z wykuszem na rzekę. Stąd powstał sporej wielkości plac, na który wprzódy podjeżdżały pojazdy napędzane owsianym gazem, by kolejno zastąpiły je poruszane za pomocą siły mechanicznej. W czasach absencji dzisiejszych mediów podpatrywanie listonoszy udających się na swoje rewiry, pojazdów przywożących, oraz wywożących paczki było nie tylko formą spędzenia czasu, ale również nauką. Zapewniam, że nieraz pomimo naiwności tematów, to ze sobą prowadziliśmy dialog, a nie tkwiliśmy z nosami w komórkach. Niestety wstęp na pocztowy dziedziniec, był ze zrozumiałych względów zakazany. Z nutką zazdrości – bez pejoratywnych odniesień, chyliliśmy głowę przed kolegą ze szkolnej ławy. Jego tato pracował w zarządzie poczty i dzięki temu np. pod pozorem wizyty u rodziciela mógł poznać kulisy pocztowej placówki. Z nutką nostalgii, do „pozytywnej” zazdrości, co prawda dopiero po latach się Zygmuncie przyznaję.

W jednym z fragmentów mojej retrospekcji nadmieniłem o życiu mieszkańców grodu z koniem w herbie niczym w „tyglu”. Nadeszły straszne czasy i okupanci zaczęli z Konina wysiedlać jego mieszkańców. Przed, oraz na krótko po II Wojnie Światowej restaurację Polonia prowadziła pani Karbowiak. W grudniu 1939 roku na liście wysiedlanych z „Kraju Warty” do „Generalnego Gubernatorstwa” znalazły się nazwiska między innymi: znanego adwokata, gorzelnianego z Żychlina, właściciela składu farb, moich rodziców, oraz wielu… wielu innych. Wśród nich była też pani Karbowiak, stąd już nie w Koninie, lecz w dalekiej Dąbrowie Tarnowskiej przez lata okupacji mogli tylko myślą, oraz wspomnieniem do lubych miejsc powracać.

Tadeusz Kowalczykiewicz

Udostępnij na: