O dwójce, żurze i „Słodkiej dziurce”…

Pomni słów „Horacego” – „carpe diem”, tak i my przed laty czekaliśmy na dzwonek kończący lekcje w Szkole Podstawowej nr 2 przy ulicy Wodnej. Naszej „staruszce” dzięki niewielkiej modernizacji z początku lat sześćdziesiątych umożliwiono przejście z „epoki pary” w „epokę elektryczności”. Miniony czas na użytek własny nazwałem „epoką pary”, bowiem do czasu remontu obwieszczenie pauzy odbywało się za pomocą mosiężnego dzwonka osadzonego na drewnianym trzonku. Z tak prozaicznego powodu wymagało od woźnego posiadania niezłej „pary” w rękach, by dźwięk dzwonka dotarł do uszu zainteresowanych. Tak, więc niezależnie od sposobu wywołującego pożądany efekt – po mniej lub bardziej wytężonych zajęciach wracaliśmy do domu. U każdego z nas droga powrotna wyglądała inaczej, a zależnością była pogoda oraz samopoczucie… no i miejsce zamieszkania.

Jedna z moich dróg „powrotnych” zaczynała się u wylotu jednego z podwórek wychodzącego na ulicę Wodną. Należało dojść i przejść przez dzieciniec znajdujący się vis a vis byłego więzienia, by kolejno pokonując murowane schody dotrzeć do sieni z wyjściem zorientowanym na plac Wolności.

Celem wędrówki stało wejście pod gankiem prowadzące do punktu maglowania bielizny. Wewnątrz na widok „maglownicy” zatykało nam dech w piersiach. Cały ogrom wałków, wałeczków obracających się wokół własnej osi, olbrzymie koło zamachowe wprowadzające ową piekielną machinę w ruch wprawiało nas w osłupienie. Właścicielki punktu usługowego oprócz maglowania bielizny wykazywały wielką operatywność proponując klientom najlepszy(?) żur w Koninie. W okresie jesienno – zimowym ofertę poszerzały o sprzedawaną prosto z dębowych beczek kwaszoną kapustę oraz kiszone ogórki.

Wdzięczni za możliwość pokręcenia kołem opuszczaliśmy zakład i „gnaliśmy” do placówki PKO mającej wówczas siedzibę w kamienicy „Zemełki”. Obcesowo otwieraliśmy drzwi biura i krzycząc pytaliśmy: Są zakładki? W latach sześćdziesiątych „Kasa Oszczędności” reklamowała swoje usługi na wąskich, kolorowych kartonowych paskach, doskonale spełniających rolę zakładek do książek.

Nie mogło się obyć bez wizyty w znajdującym się tuż obok sklepie z czapkami prowadzonym przez panią Helenę Walczak. Gdy do mody weszły biorące nazwę od prezydenta Francji nakrycia głowy zwane „degolówkami” spotkała nas miła przyjemność. Otóż, w zakładzie Mieczysława Walczaka – męża pani Heleny, gratisowo wykonano dla nas czapki. Paw jest mniej dumny ze swojego ogona niż wówczas my z nakryć głowy.

Pożegnawszy się z właścicielką zakładu wybiegaliśmy, by kolejno klucząc sieniami znaleźć się na wprost cukierenki zwanej „Słodką dziurką”. W sezamie słodyczy, poddawaliśmy nasze organizmy pełnej resorpcji. Nie chcąc być uznanymi za intruzów zadawaliśmy sprzedawczyniom pytanie: Jest chałwa? Pytanie formułowaliśmy z premedytacją, bowiem wspomniany artykuł był wówczas rarytasem z rzadka dostępnym dla przeciętnego obywatela. Z góry zakładaliśmy, że padnie odpowiedź: Nie ma! Ten mały wybieg dawał nam czas na omiecenie wzrokiem półek z „frykasami”. Cały ogrom cukierków umieszczonych w szklanych słojach, wywoływał w naszych brzuszkach miłe burczenie. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy jednego dnia na pytanie o chałwę otrzymaliśmy odpowiedź twierdzącą. Skonfundowani, mogliśmy już wracać do domu. Że też akurat dzisiaj musieli przywieźć chałwę…?

Odwiedzanie wspomnianych miejsc sprawiało nam wiele radości. Przebywanie w nich było dla nas nauką oraz integrowaniem się z otaczającym „światem”. Wszystkie sklepy, warsztaty, domy, ulice porównywaliśmy z tymi, z młodości naszych bliskich. Dorastaliśmy w latach pozwalających zauważyć, jak wraz z gwałtowną rozbudową miasta następuje powolna, acz systematyczna alienacja Starego Konina. W oczach rodziców dostrzegaliśmy żal, że gwałtowne zmiany oblicza miasta nie dotyczą miejsca urodzenia naszych pradziadów. Konin – ze spokojnego miasteczka stawał się (zbyt)gwałtownie obudzonym.

Tekst: Tadeusz Kowalczykiewicz
Fot. Jan Sochacki

Udostępnij na: