O konińskich balwierzach, cyrulikach, golibrodach, etc… etc.. słów kilka
Podziwiając obecny trend w stylistyce fryzur prezentowanych w jednym z programów telewizyjnych niczym lawina powróciły wspomnienia o dawnych zakładach fryzjerskich w Koninie. Usiadłem i stukając w komputerową klawiaturę uświadomiłem sobie, jak obszerny to temat. Oczywiście mógłbym korzystając ze spisu pochodzącego np. z 1889 roku opowiedzieć, że pod hasłem: Parikmacher, Coiffeur, Friesur, w Koninie znajdziemy mistrza nożyczek oraz grzebienia niejakiego Schwernera. Jednakże przywołanie nazwiska wywołałoby lawinę zapisów o opowiadanych Mistrzach z okresu Dwudziestolecia Międzywojennego. Może przyjdzie czas, że i tak uczynię, a dziś pozwolę sobie na nieco luźniejszy, ba… bardziej osobiste potraktowanie tematu. Podobno, jak mawiali starożytni „Tempora mutantur et nos mutamur in illis” czyli: czasy się zmieniają ,a my wraz z nimi.
W wypadku poglądów na fryzury oraz przypisywanie do nich charakteru osoby myślę, że nie. W czasach mojego dzieciństwa oraz młodości scenami muzycznymi zawładnął big-beat, a wraz z nim moda na długie włosy. Uśmiecham się ponieważ zarówno opiekunowie oraz fryzjerzy, ba prawie całe środowisko uważali, że „długie włosy” noszą tylko chuligani. Podobnie i do niedawna opinia o„ łysych głowach” łączyła je z… delikatnie nazwę środowiskiem patologicznym. Niestety w grodzie nad Wartą z lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych, do połowy siedemdziesiątych odnośnie fryzur obowiązywała pewnego rodzaju sztampa. W tym momencie przytoczę anegdotę. Otóż z powodów, których nie pomnę w 1970 roku z kolegą znaleźliśmy się w Warszawie. Jest szary październikowy wieczór, a my idziemy ulicą Kruczą. Kolega dostrzegł zakład fryzjerski i postanowił z niego skorzystać. Był dość impulsywnym osobnikiem, stąd jeszcze nie zasiadł na fotelu i już tłumaczył: tu skrócić, tu zostawić…. Fryzjer spokojnie wysłuchał i skwitował: Wszystko, co masz młodzieńcze do powiedzenia…, to ja już dziękuję. Zbity z pantałyku kolega wydukał: ale… przecież pan mnie nawet nie ostrzygł. Na co mistrz nożyczek wytłumaczył: kolego, przeczytaj napis na szyldzie, a na nim jak byk stało „stylista”. Kolejno wyjaśniał: Jeżeli masz ochotę, to pozwól, a ja wykreuję dla ciebie fryzurę…. Jak mówili tak zrobili, a ja przyglądając się przyjacielowi nie mogłem wyjść z podziwu, Belmondo, Gregory Peck…, to przy koledze tylko filmowe figurki. Czy nasi… konińscy fryzjerzy nie mogliby czynić podobnie, ależ oczywiście, że mogli, jednakże „tam” w męskim fryzjerstwie już przyszło „nowe”, a „prowincja” musiała jeszcze długo na to „nowe” czekać. Z tak prozaicznego powodu, chylę głowę przed Mistrzami panami Sławomirem Tube, nie pomnę imienia Mistrza pana Niedźwieckigo, bowiem wymienieni wiedząc o wymogach szkoły, środowiska, starali się, by nasze fryzury łączyły modowy trend, z narzuconymi regułami.
W wyniku Drugiej Wojny Światowej zniknęły z krajobrazu Konina zakłady prowadzone przez braci starszych w wierze, których jeden z bardziej znanych znajdował się przy obecnej Wiosny Ludu i należał do pana o nazwisku Ignaś. Wiemy, że wówczas Konin był wielokulturowym, stąd i w wypadku fryzjerstwa granice przynależności kulturowej się zacierały, jednakże ów fakt nie dotyczył społeczności żydowskiej, dlatego w tych zakładach fryzury kreowano tylko wśród „swoich”. Nadeszło wyzwolenie i do tej pory zatrudnieni u okupanta polscy fryzjerzy ponownie otwierali swoje zakłady. Ów fakt trwał do 1950 roku, a w wyniku „likwidowania prywaty” opowiadani zostali „skomasowani” w spółdzielni. Z tak prozaicznego powodu część z nich przeszła do „fryzjerskiego podziemia” i po odbębnieniu godzin pracy, brali teczkę z narzędziami, by zjawić się w domu klienta. Byli i tacy, którzy zmienili profesję, traktując ją tylko jako dodatkowe źródło zarobku lub hobby. Po tzw. odwilży Konin zaroił się od zakładów, stąd zacznijmy wędrówkę po ówczesnych salonach fryzjerskich.
Wyobraźmy sobie przyjezdnego, który wysiadł z pociągu i swoją dalszą podróż kontynuował per pedes. Wówczas po zejściu z drewnianego mostu i kierując kroki w kierunku pl. Wolności w domu umownie nazywanym Kabaty zobaczył szeroko otwarte drzwi fryzjerni pana Ślesińskiego. Zastanowił się nad wejściem ponieważ na pl. Wolności kusiły go dwa zakłady fryzjerskie.
Pierwszy tuż za dawną restauracją Trenklera obsługiwany przez p. Ganowicza, a vis a vis zakład pana Kozłowicza. Posilił się w restauracji Europa i na moment zapomniawszy o potrzebie nowej rezury poszedł dalej, by na ul Kramowej zoczyć szyld „Ondulacje”, gdzie brylował Antoni Święcicki.Już miał skwitować, że cyrulików w Koninie dużo, a na wprost obecnej Sali posiedzeń UM, a ówczesnych jatek dostrzegł zakład Alfreda Blocha, który ze względu na pochodzenie mógł prowadzić jeden z siedmiu funkcjonujących podczas okupacji. Idąc dalej nie zdążył pokłonić się farze ponieważ po schodach z salonu mistrza grzebienia pana Dziubczyńskiego wychodziła klientka. Tylko w duchu przyznał sznyt nadany damskiej fryzurze. Za kościołem powrócił wspomnieniem do dawnego mostu, by na wprost Domu „Strzelca”- obecna Szkoła Muzyczna zobaczył otwarte drzwi zakładu pana Józefa Gębickiego. Minął zabudowania dawnej restauracji Kurowskiego, a ówczesnego Zacisza i kilka kroków dalej spotkał dwa salony fryzjerskie panów Wawrzyniaka i Macińskiego. Celem podróży opowiadanego była ulica Reformacka, stąd już wspomnieniem przywołał fryzjernie panów Grędkiewicza i Lebiediewa mieszczących się przy ulicy Dąbrowskiego. Pomachał myślami salonowi pana Gębickiego z Kaliskiej, oraz temu u wylotu w kierunku Zagórowa pana Kaźmierczaka. Nasz podróżny udał się do wyznaczonego celu, a ja powrócę do postaci Grzegorza Lebiediewa. Opowiadany był perukarzem na carskim dworze w Petersburgu, stąd układał peruki i czesał przedstawicieli dynastii Romanowów. Po 1917 roku uciekł przed dobrodziejstwami, jakie niosła za sobą rewolucja, a miejscem zamieszkania do końca Jego życia stał się Konin.
Przepraszając za zbyt skrótowy i wybiórczy opis zakończę go anegdotami. Opowiedziałem, o obowiązujących wówczas standardach, mówiąc wprost: wszystko jest dozwolone… jednakże tak, by nie wyróżniać się z tłumu. Otóż panie dokonujące cudów z damskimi głowami w zakładzie przy pl. Wolności, upust fryzjerskiej fantazji scedowały na głowę niejakiej „Balbiny”. Dopowiem, że opowiadana delikatnie mówiąc nadawała koloryt miastu. Makijaż, kolorystyka włosów w obecnym czasie nawet nie wzbudziłaby zainteresowania, a wówczas… szok i deprawacja. Dziewczyna podbudowana przez fryzjerki dumnie spacerowała po ulicach, a przechodnie zamierali z wrażenia, a było tak duże, że nawet czujne oko panów w niebieskich oraz tych bez mundurów słało się tolerancją. Jeden z kolegów z obawy by jego „pióra” nie raziły nauczycieli i mając w pamięci, że w wypadku odwiedzenia „golarza” je straci poddał się nożyczkom oraz grzebieniowi przyjaciela. Opowiadany robił co mógł, a że był to jego pierwszy klient, stąd efekty przemilczę. Dodam, że wujem stawiającego pierwsze kroki we fryzjerstwie, był wspominany wcześniej pan Niedźwiecki. Za oknami ciepły maj, dlatego wszystkie zabiegi nad włosami nieboraka czyniono w ogrodzie. Do domu właśnie wracał mistrz grzebienia, stąd adept zapytał: wujku, będzie dobrze? Wuj spojrzał i skwitował – jak wyschną będzie dobrze…. Wówczas na cały ogród rozległ się nie krzyk, lecz ryk poddającego się fryzjerskiemu zabiegowi: ale one nawet nie były zmoczone!!!
Tadeusz Kowalczykiewicz