Rozlewnia

Podczas „ostatniej”(?) rozmowy Tomek Biedziak pokazał zdjęcie autorstwa Ryszarda Fórmanka. Obraz zapisany w kadrze postronny widz skwituje: jakieś szare podwórko, bezwład aluminiowych beczek, potargane czasem dachy oraz budynki… Natomiast u osoby choćby epizodem związanej z tym miejscem mocniej zabije serce, a wtedy niczym promenadą powrócą wspomnienia. Śnieg na dachach będący świadectwem, iż fotogram został wykonany zimą, stopi się, a ciepło wspomnień rozleje się po całym podwórku.

Zdjęcie przedstawia rozciągające się pomiędzy zabudowaniami ul. Słowackiego oraz Westerplatte podwórko. W opierającym się o szarą biel budynku z prawej strony fotografii znajdowała się rozlewnia napojów. W tym miejscu butelki z charakterystycznym dla tamtych czasów zamknięciem napełniano oranżadą, lemoniadą oraz piwem. Uśmiecham się ponieważ świadomość obecnej oferty napojów, powoduje, iż tamta rzeczywistość trąci nieco myszką. Jednakże wtedy dla osobniczek mających kokardki we włosach, czy osobników noszących krótkie porcięta odwiedzenie tegoż miejsca i wpatrywanie się w linię produkcyjną znaczyło bardzo wiele. O nadziei dla wielbicieli chmielowego napoju nie wspomnę. Niedawno opowiadając o ulicy Słowackiego przywołałem „przechodnią sień”, której wylot był skierowany na podwórko uwiecznione na fotografii. Tak więc nie tylko dzieci, ale i dorośli spiesząc za swoimi sprawami „ocierali” się o rozlewnię. Aluminiowe, czy bardziej bliskie moim czasom drewniane beczki, dachy, budynki są tylko materialnymi elementami wspomnień. Niczym jasny promień retrospekcji kładzie się osoba pana Mrówczyńskiego – wieloletniego kierownika rozlewni. Zdarzały się chwile…, gdy skwar lał się z nieba, a wspomniany patrząc na pełne ufności oczy dzieci mówił do pracownic: – dajcie im po butelce oranżady. Przyznam, że niekiedy dzieciska w swoich spojrzeniach nie posiadały umiaru. Wspomnienia biegną i docierają głębiej niż fotograficzny zapis, zahaczając o front budynku od strony ul. Westerplatte. Znalazły tam miejsce pomieszczenia skupu ziół. Nie same zioła, lecz zawieszony w oknie cennik wywoływał u nas emocje. Stało w nim jak byk, że za kilogram suszonych modraków można uzyskać kwotę 1200 złotych, co równało się bardzo wysokiej miesięcznej pensji. Jednakże nie owo porównanie z wypłatami nas nurtowało, lecz szansa zakupu za dostarczony „modrak” składanego kajaku typu Rekin, namiotu, czy biwakowego sprzętu. Niby wszystko proste: – modraków na rozciągających się wokół niwach całe multum, jednakże by pozyskać kilogram suszonych, koniecznym było zadeptać kilka hektarów zboża. Przyznam, że nie zrealizowaliśmy marzeń stania się „modrakowymi potentatami”. O ile my nie spełniliśmy marzeń, to wiele rodzin zbierając podbiał tak obficie rosnący na zwałowiskach i sprzedając w skupie znacznie podbudowywało swoje budżety. To tylko epizodyczne wspomnienia opierające się o materializm… Wpatruję się w zdjęcie, a wówczas niczym echo odbite od budynków słychać nazwiska rodzin: Jaworowicz, Cieślak, Zimni… To se ne vrati…pane Havranek!

Tadeusz Kowalczykiewicz / Fot. Ryszard Fórmanek

Udostępnij na: