Wspomnienia o „scenie” oraz spod niej
Prawie zawsze wspominając obiekty, które z różnych powodów zniknęły z krajobrazu miasta wyrażamy żal oraz smutek. Utyskujemy na tych, czy tamtych, wytykami ich indolencję, brak gospodarności, o zdrowym rozsądku nie wspomnę…
Obecnie pozwolę stanąć w opozycji i uzasadnić, dlaczego niżej podpisanemu obiektu, o którym bajać będę nie jest żal. Wprzódy przykre fakty, otóż z oazy o wdzięcznej nazwie Park im. Fryderyka Chopina zniknęła modrzewiowa altana, mostek łączący dwa stawy, „samotnia” stojąca na jednym z cypli, domek parkowego stylizowany na góralski i w tych wypadkach smutek. Jednakże była tam jeszcze jedna budowla, a ze względu na to, co w jej miejscu powstało nie tęskno mi za nią.
Otóż w czerwcu 1930 roku podczas posiedzenia Rady Miasta, pragnąc jeszcze bardziej uatrakcyjnić miejsce wypoczynku mieszkańców grodu z koniem w herbie postanowiono przeznaczyć 3700 zł na modernizację parku z czego część na budowę „estrady dla orkiestry”. W rok później, w maju 1931 roku przez mieszkańców nazwana „muszlą koncertową” takowa powstała. Przed sceną zamontowano ławki i dzięki temu obecni na scenie podobnie i ci przed nią mogli na siebie godnie spoglądać.
Scena przetrwała okres okupacji i do czasu posadowienia w 1965 roku parkowego amfiteatru, na niej odbywały się wszelkie imprezy kulturalne, a w ramach kina letniego wyświetlano także filmy itd., itd. Jak mawiają: – dwa grzyby w barszczu to profanacja i zapewne kierując się tym mottem scenę, o której bajam zburzono.
Niby żal, że zburzono, jednakże w tym miejscu zlokalizowano plac zabaw dla dzieci. Z tego powodu patrząc na roześmiane twarze latorośli, oraz ich opiekunów, do czegoś, co było atrakcją nie tylko mojego dzieciństwa nie jest mi tęskno. Sam radosny z wnukami odwiedzam miejsce, siadam na ławce, a wspominając prośby wyrażane przed laty przez moją potomkinię, bym posadził ją na „rybolu”, czytaj wielorybie raduję się, wręcz pysznię się, że dawną budowle zastąpiono miejscem radości i zabaw.
Najlepiej… najbezpieczniej jest śmiać się z siebie, stąd retrospekcja o dziecięcym „pozieraniu” nie na scenę, lecz spod niej. Miałem kolegę, którego łepetynę wypełniało miliony pomysłów. Otóż przyjaciel doszedł do wniosku: Jutro w muszli ma wystąpić zespół ludowy. Zatem, my wejdziemy pod scenę i w momencie tańców, będziemy podziwiać nieco inne uroki tancerek …. Jak mówili, tak zrobili i na długo przed, wyposażeni w kompot z rabarbaru zajęli uprzednio upatrzone miejsce. W oczekiwaniu na występ przez szpary w podłodze było widać ustawiających mikrofony, sadowiący się zespół… a oni czekali na finał. Niestety kolega nie przewidział dynamiki spektaklu, a tego powodem kurzu wciskającego się w oczy oraz docierającego do płuc. W wyniku „zakurzenia” wyskoczyliśmy spod sceny…. a nasze postury przypominały członków z asysty belzebuba. Samo pojawienie się tak nikczemnie wyglądających postaci, wywołało pisk i przerażenie u kobiet siedzących na widowni. W zamian stylizowane diabełki czmychnęły tam gdzie pieprz rośnie i wstydem swoich poczynań nadal czmychają.
Ps. Niestety… w swoich albumach nie posiadam zdjęć budowli, o której wspominałem.
Tadeusz Kowalczykiewicz