Konińskie podwórka!
Wąskie, wybrukowane „kocimi łbami” okolone kamienicami z przyklejonymi do nich oficynami, z jedno lub dwupokojowymi mieszkaniami zajmowanymi przez wielodzietne rodziny. Mieszkania z brakiem bieżącej wody, oraz kanalizacji, ogrzewane za pomocą pieców kaflowych. Zamknięte przestrzenie z wszechobecnymi szaletami, drwalnikami, klatkami na króliki, czy gołębie. Tak w przybliżeniu wyglądał „fizyczny” obraz podwórek Konina z lat pięćdziesiątych oraz sześćdziesiątych. Od momentu gdy w prawobrzeżnej części Konina powstawało coraz więcej bloków również i mieszkańcy „podwórek” zaczęli owe „nowinki” budowlane zasiedlać. Jednakże ich przeprowadzki zawsze zostawały okupione żalem, łzami, a sąsiedzkie pożegnania charakteryzowały się wielkimi emocjami. Dlaczego ktoś przenosząc się do wygodniejszego – przynajmniej w eksploatacji miejsca odczuwał tęsknotę za siermiężnością do tej pory zamieszkiwanego lokum? Odpowiedź jest bardzo prostą, bowiem tutaj – często sami wzbogacając mieli coś czego się nie kupi za żadne pieniądze. Tym czymś była serdeczność oraz więź z sąsiadami. Mieszkańcy owych podwórek tworzyli jedną wielką rodzinę. Kłopoty, troski, ale również i radości sąsiada stawały się ich własnymi, a dramat oraz tragedię po równo dźwigali na swoich barkach. Na „podwórkach” odbywały się chrzciny, komunie, spotkania rodzinne, wesela – jak to ze zdjęcia wykonanego w połowie lat pięćdziesiątych. A wiosenno – letnie wieczory? Jeden umiał grać na harmonii inny na skrzypcach, jeszcze inny śpiewać, a kolejny opowiadać. Wówczas na ławeczkach – zresztą skonstruowanych wspólnymi siłami odbywały się trwające do późnych godzin nocnych spotkania. Pamięci wszystkich serwerów w Polsce za mało, bym mógł na nich zawrzeć wspomnienia o tamtejszej sąsiedzkiej serdeczności. Z tego powodu – w sposób fragmentaryczny, skupię się na jednym przekazie. Wraz z momentem rozpoczęcia w 1962 roku nadawania z przekaźnika posadowionego na Złotej Górze programu telewizyjnego, sygnał dla mieszkańców Konina stał się bardziej dostępnym. Tak się złożyło, iż moi rodzice jako jedni z „pierwszych” posiadali telewizor. Z tego powodu tak często powracam pamięcią do korowodu moich kochanych Sąsiadów ciągnących z własnymi krzesłami, ryczkami, taboretami ku naszemu mieszkaniu. Ponieważ to: „Kobra”, „Święty”, „Bonanza”, „Dr Kilder” oraz wiele innych – wówczas tak popularnych filmów gromadziło przed ekranem podwórkowych współlokatorów. Mój Tato na pytanie sąsiadki tudzież sąsiada: Czy można? Miał zawsze jedną odpowiedź: Witam…, witam…, co prawda wszystkie bilety sprzedane…, ale można… oczywiście, że można… zapraszam. Często zdarzały się dni, gdy nieco speszony sąsiad zwracając się do mojej mamy mówił: Pani Aniu… moja… cosik upiekła… może…, a może by tak wszystkich poczęstować? Wówczas seans telewizyjny zamieniał się w biesiadę, a po filmie w forum dyskusyjne – i obejmowało ono nie tylko rozważania o oglądanym obrazie, ale również przeradzało się w ocenę kulinarnych poczynań. Dzięki temu sąsiadki dokonywały cudów, by właśnie to ich wypiek zatuszował filmowe doznania. Było i tak, że u niektórych z sąsiadów wszechobecna bieda trzeszczała – niekiedy więcej niż drzwi prowadzące do piwnicznych czeluści i tego powodu ciężko im było zaszokować jakimś ciastkarskim smakołykiem. Pamiętam jak jednego razu, rodzina ledwo wiążąca koniec z końcem upiekła placki ziemniaczane!!! Do dziś widzę sąsiadów w milczeniu pałaszujących owe bliny – zraszane ze wzruszenia solą cieknących po policzkach łez. A ja? Do końca życia nie zapomnę wyrazu oczu mojej Sąsiadki, że pomimo…, że Ona też…, że Ona również…
Tadeusz Kowalczykiewicz