Między innymi i o jarmarku
Pełen emocji czekałem na świąteczny jarmark 2023. W miarę zbliżania się terminu podniecenie wzrastało, jednakże wywołane nie ofertą towarową, lecz, gdzie ma się odbyć. Plac Zamkowy na trwałe zawisł w mojej pamięci, jako gwarny i rojny. Lata dziecięce, podobnie i młodzieńcze tak bardzo związane z tym miejscem zostawiły ogromny ślad.
Z racji siwizny pokrywającej głowę pojawiło się wspomnienie, że po wojnie do czasu oddania do użytku na początku lat sześćdziesiątych targowicy przy ulicy Wodnej, w tym miejscu odbywały się jarmarki. Przed oczyma dziecka niczym we wspomnieniowym marszu kłaniały się wyprodukowane przez miejscowych, oraz okolicznych stolarzy meble. Ze względu na ogrom targujących również na ówczesnej Ogrodowej, kolejno Chopina, a obecnie Westerplatte, aż do „Dworku Urbanowskiej” producenci rozstawiali swoje produkty.
Przechodnie, zamieszkali wokół placu, pobliskich domach, oficynach powodowali, że plac od rana do wieczora tętnił życiem. Może przyjdzie czas na opowiadanie o tymże miejscu, bowiem związała mnie z nim nie tylko codzienność, ale i historia miasta.
Tegoroczną wizytę na placu zacząłem wejściem od ulicy Zamkowej, ze smutkiem kwitując kikuty niegdyś dumniej i opasłej kamienicy z narożnika pl. Zamkowego oraz ulicy Zamkowej. Dobiegająca z estrady muzyka, roześmiani kupujący, kolorowy świat mikołajów, różnorodna oferta towarowa z lekka tuszowały smutek.
Zlustrowawszy kramy ustawione po lewej stronie, skierowałem kroki do jak drzewiej mawialiśmy „bóźnicy” czytaj Bożnicy lub Synagogi. Spacerując wśród straganów, w miejscu gdzie według żydowskiego prawa znajdowała się sala główna dla modlitwy mężczyzn wsłuchiwałem się w wymianę zdań oraz wyłuskiwałem zaciekawiony bogatą ornamentyką świątyni wzrok odwiedzających. Kolejno po schodach udałem się do straganów rozlokowanych w babińcu, który niegdyś służył jako miejsce do modlitwy kobiet.
Spoglądając z piętra w dół niczym w fotoplastykonie przywołałem obraz połowy lat sześćdziesiątych i pokonujące niezbyt szczelnie zamknięte drzwi ciekawskie dzieci. Wizyty urwisów w krótkich majteczkach stały się możliwe po opuszczeniu tego miejsca przez firmę budowlaną. Kolejno wśród przesuwających się retrospekcyjnych obrazów dojrzałem siebie odwiedzającego synagogę wraz z córką, a to ze względu na przeniesioną z bes medreszu bibliotekę. We wspomnieniowym szeregu ustawił się obraz obradujących w babińcu członków TPK. Klamrę wizyt w synagodze zamykała duma z „wyższości” nad rodzicami. Moi przodkowie ze względu na kulturowo – religijną odmienność, ani przed wojną podobnie po jej zakończeniu w opowiadanym miejscu nigdy nie byli. O grodzie z koniem w herbie wiedzieli wszystko lub prawie wszystko…., a jednak w synagodze bywałem tylko ja…
Po wyjściu z bożnicy, owiany zapachem gotującej się w miejscu dawnego bes medreszu potrawy wspomnieniem patrzyłem na nieobecny budynek, jednocześnie przywołując degrengoladę umysłową „budowlańca”, oraz konserwatora zabytków wydających zgodę na obrócenie zabytku w perzynę. Ufundowany przez Zalmana Zandera w 1870 roku bes medresz (dom modlitwy i nauki) według nadmienionych nie był zabytkiem???
Dywagując nad czasem minionym przed oczyma pojawiła się postać, oraz wyraz twarzy człowieka mieszkającego w „odległym” od opowiadanego miejscu. I właśnie o spotkaniu z tą nieznaną postacią opowiem.
Niczym pod kotłem, podobnie i w mojej głowie rozpaliły się wspomnienia. Pojawił się dawny widok dzisiejszego ronda Solidarności, podobnie skłonu wzgórza w kierunku ulicy Przemysłowej. Niczym klatka po klatce filmowej powróciły rowerowe wypady z Ojcem, który ze względu na pochodność profesji wodził mnie do ogrodnictw braci Gęsicikich, czy pana Klupińskiego. Przy obecnych zmianach struktury miasta nie potrafię w sposób precyzyjny przypisać dat, oraz ulokować miejsca dawnych wypraw. We wspomnieniach pojawił się także zimowy okres i wędrówki z saniami na skłon wzgórza, na którym posadowiono „Drugie Osiedle”. Wspomnieniowe kadry niczym narrator przypomniały, że ze względu na otrzymane przez brata, podobnie cioteczną siostrę mieszkania w blokach przy Powstańców Wielkopolskich wizyty w tym miejscu stawały się bardziej osobistymi.
Niczym wijąca się wspomnieniowa wstęga na przełomie 1962/63 roku pojawił się zakaz korzystania, a raczej ograniczenia „torów saneczkowych” na opowiadanym powyżej zboczu. Ze względu na oddaną do użytku w 1962 roku ulicą Przemysłową zrodziła się obawa o zdrowie saneczkarzy.
Sunące na swych śnieżnych bolidach dzieci wyjeżdżały na ulicę…, często ją przekraczały, co groziło wpadnięciem pod samochód. Zakaz spowodował brak atrakcyjności miejsca.
Wszystkie powyższe wspomnienia wywołują w głowie misz masz. Często zastanawiam się na ile pamiętam, a na ile chciałbym pamiętać…, podobnie opatrzenie ich adekwatnymi datami. Jedno jest pewne, że constansem retrospekcji jest wrzesień 1968 roku, gdyż tego roku rozpocząłem edukację w szkole górniczej. Pamiętam, że podobnie do tegorocznego wrzesień był ciepłym, a świeżo poznani koledzy wyznawali tożsame zasady co niżej podpisany. Dlatego zgodnie z powiedzeniem carpe diem i my nie zawsze obecnością w salach wykładowych „chwytaliśmy” końcówkę lata. W jeden z dni wrześniowych, wiedziony przez kolegów zamieszkałych w tej części Konina, omijając barakowozy, barierki ustawione wzdłuż Alei 1 Maja, znalazłem się obok zabudowań gospodarczych „o krok” od obecnego „Obiektu Rekreacyjno – Sportowego Rondo”.
Idąc ścieżką wzdłuż sadu kolega podniósł jedno z leżących pod drzewem jabłek. Równocześnie doleciał do nas głos: Zostaw jabłko z ziemi, to leżący od dwóch tygodni spad…, w zamian zerwij zdrowe z drzewa…. Nastąpiła cisza, a po chwili „nieznajomy” dodał: narwijcie w plecaki ile się tylko da i zanieście do domów. Widząc nasze mundury skwitował: Jesteście ze szkoły górniczej, zatem jutro przyprowadźcie też kolegów…. Po tych słowach nastała trwająca wieki cisza…., a po niej dodał: – za rok po tym miejscu nie będzie śladu, ani po sadzie…, ani po gospodarstwie…, zaczynają budowę pływalni, zatem ja i moje dobro musi stąd zniknąć ….
Przyznam się, że informacja o budowie pływalni w Koninie zarówno mnie podobnie kolegów uradowała. Kalkulowaliśmy…, budowa potrwa rok… no może dwa, zatem i my w ramach lekcji WF będziemy z niej korzystali. Cieszyłem się wiadomością, lecz radość tonowały „nieme”…. zapatrzone w nieodgadnioną dal oczy mówiącego. Wzrok podbijał niczym echo głos: już za rok…, jeszcze…. tylko rok. Od tego czasu mija przeszło pół wieku, a ja nadal widzę zamkniętą w dramacie sylwetkę człowieka… oraz towarzyszący głos: ani gospodarstwa…, ani sadu…., nic nie będzie….
Szło nowe… lub jak ktoś określił ten okres: „ziemia gwałtownie obudzona”…. Dla nadmienionego gospodarza też szło…, ale nie nowe, lecz dramat… gdyż żegnał się najprawdopodobniej z ojcowizną. Spekulować tylko mogę, że tutaj się urodził, mieszkał, pracował, a „nowe” zmuszało go do opuszczenia miejsca.
Nie wiem i zapewne się nie dowiem, czy mówiącego zakoszarowano w nowo powstałych blokach? Czy może, jako zamiennik przydzielono mu inną ziemię? Może dostał godne odszkodowanie lecz, czy warte utraconej „ojczyzny”? To tylko dywagacje będące tłem zaistniałej sytuacji, jednakże ja nadal widzę jego smutek, ból, oraz skurczoną z żalu sylwetkę….
O powyższej sytuacji można prowadzić wiele dysput na temat: priorytetu, celu, dobra publicznego, można być zarówno za, oraz przeciw. Nie w tym clou moich wspomnień, lecz świadomość, że opowiedziana sytuacja jest jednym z maleńkich puzzli pomocnym przy budowaniu historii miasta.
Tadeusz Kowalczykiewicz